Król Jegomość we mszy nabożnie udział wziął, gdzie do św. Huberta modły wzniesiono. Potem zatrąbić kazał wsiadanego i razem ze świtą ruszył w głuchą knieję.
Kiedy tylko wystarczająco głęboko w las się zapuścili, król nakazał spuścić psy. Pognały natychmiast przed siebie, co chwila przystając a węsząc pilnie. Wreszcie trop znaleźć musiały, gdyż szybko rzuciły się w jednym kierunku.
Król wraz z towarzyszami za nimi postąpił. Wkrótce zwierzęta na brzeg strumienia dotarły w niewielkim jarze płynącego i po zboczach jaru w dół się rzuciły. Nie rozumiał jeszcze król, gdzie tu zwierza wywęszyły; wszak osłony tu nijakiej nie było, bo i drzewa w jarze nie rosły!
Po chwili jednak dojrzał pieczarę; a psy do środka wlazły. Ryk wielki myśliwych dopadł a szczekanie okrutne, kiedy się psy na niedźwiedzia rzuciły. Król ze świtą z koni zeszli i biegiem w dół po zboczu jaru ruszyli. Kiedy do jamy dopadli, z piskiem pies ze środka wypadł, przez niedźwiedzia widać trącony łapą.
Panowie strzelby ujęli, a król nakazał ognia krzesać, coby ciemność jamy rozproszyć. Wkrótce blask pochodni rozjaśnił nieco ciemności i myśliwi wkroczyli do pieczary. Niedługo potem wielkie monstrum dojrzeli.
Każdy strzelbę naszykował i wypalił! Niedźwiedź ryknął przeciągle i zwalił się na ziemię. Myśliwi radośnie zakrzyknęli, a król w ferworze pierwszy rzucił się do zwierza, myśląc sprawdzić, czyja kula zwierza uśmierciła. A ten jak nie machnął wielką łapą...! Król uskoczył zwinnie w ostatniej chwili a odruchowo po tasak do pasa sięgnął; kiedy równowagę odzyskał, rzucił się ku zwierzowi i łeb mu roztrzaskał.
Królewska kula w pierś, miedzy żebra zwierza trafiła, płuca przebijając, a kule dwóch kompanów Jego Królewskiej Mości - w brzuch, w sam żołądek i w biodro.
Zwierza wyciągnęli z jamy i na wóz załadowawszy, odesłali go do punktu zbornego. Sami zaś w las jeszcze ruszyli, a powrócili pod wieczór, wioząc jeszcze trzy jelenie i dzika.