Legendy Warszawskie

Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 10 mar 2011, 19:16

Legenda o Syrence
Dawno dawno temu przypłynęły z Atlantyku na Bałtyk dwie siostry - syreny; piękne kobiety z rybimi ogonami, zamieszkujące w głębinach mórz. Jedna z nich upodobała sobie skały w cieśninach duńskich i do tej pory możemy ją zobaczyć siedzącą na skale u wejścia do portu w Kopenhadze.
Druga dopłynęła aż do wielkiego nadmorskiego portu Gdańsk, a potem Wisłą popłynęła w górę jej biegu. Podobno właśnie u podnóża dzisiejszego Starego Miasta wyszła z wody na piaszczysty brzeg, aby odpocząć, a że miejsce spodobało się jej, postanowiła tu zostać.
Rychło rybacy zauważyli, że ktoś podczas ich połowu wzburza fale Wisły, plącze sieci i wypuszcza ryby z więcierzy. Ponieważ jednak syrena oczarowywała ich swym pięknym śpiewem, nic jej nie zrobili.
Pewnego razu bogaty kupiec zobaczył syrenę i usłyszał jej piękny śpiew. Szybko przeliczył, ile zarobi, jeżeli uwięzi syrenę i będzie ją pokazywać na jarmarkach. Podstępem ujął syrenę i uwięził ją w drewnianej szopie, bez dostępu do wody. Skargi syreny usłyszał młody parobek, syn rybaka i z pomocą przyjaciół w nocy uwolnił ją.
Syrena z wdzięczności za to, że mieszkańcy stanęli w jej obronie obiecała im, że w razie potrzeby oni też mogą liczyć na jej pomoc. I dlatego warszawska syrena jest uzbrojona - ma miecz i tarczę dla obrony naszego miasta.
Tyle legenda. Nie wiadomo skąd syrena wzięła się w herbie Warszawy, w każdym razie była w nim już w II poł. XVI w. Tylko, że wtedy syrena to był stwór z tułowiem ptaka, rękami, ogonem ryby i nogami ptasimi zakończonymi pazurami; prawdopodobnie średniowieczni mieszkańcy miasta nasłuchali się opowieści o dziwnych stworach żyjących w zamorskich krainach, a opowieść o syrenach szczególnie im się spodobała.

Obrazek





Bazyliszek na Krzywym Kole

Razu pewnego chłopcy terminujący się u szewca Pomykały na Podwalu zastanawiać się zaczęli, kogo lub czego w Warszawie bać się trzeba bądż należy. Skąd to pytanie się zrodziło? Nie wiadomo. We Franku największy strach wzbudzała miotła pani majstrowej, ciężka ręka pana majstra, która to nie raz spadała na biedną głowę chłopaka. Bać się należy także niejakiego imć pana halabardnika Bartłomieja, który to zaraz za malutkiego psikusa przed ławę rajców ciągnie. Ale w tym miejscu przypomniało się drugiemu - Jaśkowi - kogóż to jednak rzeczywiście bać się należy.
Jest bowiem przy Krzywym Kole stara, rozwalająca się kamienica, a w niej straszna piwnica. Podobno - wieść niesie - iż tę piwnicę zajął stwór okrutny, wykluty z jaja złożonego przez siedmioletniego koguta, a wysiedzianego przez jadowitego węża.
Wielu, jak powiadają, którzy zakradają się do owego smoczego lochu w poszukiwaniu skarbów, których jest tam podobno niezliczona ilość, znika bez wieści. Tak stało się z Kulawym Ziuto i kilkoma innymi złodziejaszkami. Jednak nie zastanawiali się nad tym dalej dwaj przyszli szewczykowie, w żołądkach głód poczuli i na ulicę Miodową na wspaniałe pierniczki się wybrali. Daleko jednak nie uszli, gdy przerażliwe wołanie o pomoc w okolicach Podwala usłyszeli. Jakieś nieszczęście się stało na Krzywym Kole.
Siedmioletni syn wdowy Smolikowej bawiąc się nadmuchiwanym pęcherzem świńskim wpadł za tym pęcherzem do lochu, w którym okrutny stwór rezydował. Tłumu się zebrało co niemiara, po części jednak z ciekawości dla przekonania się, czy rzeczywiście legendarny potwór istnieje. A znalazł się w tym tłumie tylko jeden bohater, który Piotrusia uratować się odważył i postanowił. Obmyśliwszy plan misterny do kramu zlustrami szybko pobiegł i po chwili powrócił cały obwieszany lustrami i z garnkiem na głowie.
Tak się bowiem postanowił zabezpieczyć przed, podobno, śmiertelnym wzrokiem Bazyliszka.
Po kilku minutach grobowej ciszy w trakcie pobytu Franka w piwnicy bazyliszkowej, powrócił bohater z na poły omdlałym Piotrusiem na rękach.
A potwór? Bazyliszek zginął, jak wyznał Franek, od własnej broni, wzroku, który odbił się od frankowych lusterek. A samym bohaterem postanowiła zająć się rada miejska i co bogatsi mieszkańcy Warszawy.
Wysłać go do szkół postanowiono, ubierać, karmić i strzyc za darmo przez długie lata.
Od owego, pamiętnego dnia nikt już o Bazyliszku nie słyszał, ale za to jeszcze przez długie lata z ust do ust przekazywano mit o nim. Bardzo jest możliwe, że jeszcze opowiada się do dziś, np. przy kawiarnianych stołach "U Dekerta", w "Manekinie" czy w "Bazyliszku", ale ja rozmów nie podsłuchuję.

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 10 mar 2011, 19:41

Złota Kaczka
Żył raz sobie wśród zastępów wojska czwartackiego jeden wojak o duszy bardzo swawolnej, ale wielkiego serca. Wszędzie znajdował kompanów do dzbana i w każdej sytuacji miejsce do spania.
Bałamucił białogłowy, wszędzie pozostawiał tuzin złamanych serc, nie troszczył się o dzień dzisiejszy i jutrzejszy.
Ale oczywiście nie wszyscy mają to szczęście przez całe życie przejść jak motyl, w pewnej chwili karta się odwraca, gwiazda się przesuwa.
Razu pewnego nasz wojak beztrosko przemierzając na skróty Rynek, pobrzękując szabelką u boku przywieszoną, znajome odgłosy w oddali usłyszał.
Oczywiście mimo wszystko dając ciekawości upust kroki swoje skierował w sam środek karczmianego, znajomego hałasu, dymu i zapachu. Połaskotała go w gardle znana woń palonej gorzałki wszelakiej.
Wkroczył w grono znanych kompanów, którzy to już od samego rana czcili uroczystość zaręczyn, i stąd też przed przybyszem pojawiło się od razu kilka napełnionych dzbanów.
Szybko stanem upojenia do towarzyszy miał dołączyć.
Kiedy to już tym i owym języki namoczone odpowiednio zostały, co poniektórzy już podśpiewywać poczęli albo im na opowiadanie baśni się zbierało.
A krążyła wśród wszystkich jedna taka, z której tylko sam wojak miał śmiałość się podśmiewywać kiedy innym ona spokoju nie dawała.
Podobno pod pałacem w podziemiach na Ordynackiej Królewna w Złotą Kaczkę zaklęta na odczarowanie czeka.
Odczarowania ma dokonać prosty chłopak ze Starego Miasta wprzódy oczywiście grożną walkę ze strażnikiem diabłem stoczywszy.
Znalazł się wśród towarzystwa taki, który podjudziwszy ambitnego młodzieńca, zakładem do nocnej wyprawy w podziemia go nakłonił.
Honor żołnierski i odwaga wewnętrzna młodzieńca nie pozwalały mu na wycofanie się z zakładu, czego jednak nie zamierzał czynić.
Dnia następnego, po zmroku, młodzieniec ruszył błotnistą, trudną do przebycia drogą do opuszczonego pałacu. Otuchy dodawał tylko wysoko i blado świecący księżyc, nieznacznie rozpraszając ciemności nocy.
Kiedy już znalazł się wojak u wylotu lochu, zapalił niesioną ze sobą lampę, poprawił szabelkę, pistolet i wbrew pozorom, z trwożnym sercem wszedł do środka. Ząb o ząb począł mu dzwonić i nie wiadomo czy ze strachu, czy faktycznie panującego chłodu.
A strach mógł każdego obejść, bo w korytarzu podziemi panowało takie echo, iż nawet najsłabszy oddech jaki wydobył się z piersi junaka, tworzył olbrzymi hałas.
W labiryncie korytarzy i wyżłobionych nisz skalnych błądził nasz bohater i powoli począł tracić nadzieję, iż światło dzienne jeszcze kiedyś ujrzy.
Panująca atmosfera i efekt echa stwarzały wrażenie, iż w każdym z wyłomów uwięziona została grzeszna dusza. Nic to jednak, zapalczywość bowiem była w nim tak wielka, że gdyby mu sił zabrakło, szedłby na kolanach. Niedługo o tym myślał, bo poczęły drogę mu zastępować jakieś stwory i strachy, które z czasem stawały się bardziej ohydne.
Sam ich widok, nie mówiąc o dotyku, o zwrot spożytego jadła prowadził.
Ale oto nagle jego oczom ukazał się widok przecudny. Wielka grota kryształem lśniąca i zimna a na środku jeziorko małe z przeżroczystą wodą i cel wyprawy młodzieńca - Złota Kaczka. Blask, jaki bił od Kaczki oślepił wojaka - i nie dziwota - bo nie tylko na dziwnie długiej kaczej szyi i nogach pełno drogiej biżuterii wisiało, ale również każde pióro brylantem było ozdobione.
Nogi mu się również lekko ugięły, gdy usłyszał dzwięczny głos cennego ptaka. Dżwięczny, ale i wielce rzewny, bo oto tłumacząc jak to strasznego diabelskiego czaru się pozbyć, łzy niewieście, wielkie roniła.
Zadanie bardzo trudne się jednak nie okazało, bo wydanie stu dukatów na hulanki, swawole i przyjemności to żywot codzienny młodego Czwartaka.
Z wielką pewnością sakiewkę do kieszeni wepchnął i do wykonania zadania z tym większą ochotą i chęcią się zabrać zamierzał.
Trudno mu jednak piękną Kaczkę opuszczać przychodziło, wzdychać bowiem poczęła jak zresztą każda Panna, do czego jednak młodzian był przyzwyczajony.
Do wyjścia jakoś łatwo drogę odnalazł. Tak jak przypuszczał, ranek już panował i na niedzielną mszę dzwoniono. Zaplanował i wykonał. Wszystkie bowiem pieniądze za dnia wydał na zabawę wraz z kompanami i popijanie wszystkiego, co karczmarz w komórce chomikował.
Z przekonaniem, iż pieniądze wszystkie już wydał, wybrał się młodzieniec w drogę powrotną do podziemnej pieczary.
Zapomniał jednak o starym, wytartym groszu, który gdzieś w kieszeni się zawieruszył, a wykonanie zadania dla odczarowania Królewny wyrażnie mówiło, iż wydatek na przyjemności w wysokości stu dukatów miał być wykonany "co do grosza".
Idąc w pełni zadowolony z siebie, napotkał na drodze w łachmany odzianego starca. Od razu ręka sama mu do kieszeni sięgnęła, po właśnie ten nieszczęsny pieniądz. Serce dzielnego wojaka okazało się większe od bohaterskiej duszy. Cóż bowiem winien ten stary ślepiec, że teraz z dawnej siły i młodości pozostało mu jedynie stare, zeschłe ciało zależne od dobrej woli ludzi. Wcisnął więc grosz w dłoń żebraka, a tkwiący mu ciągle przed oczami obraz Złotej Kaczki i bogactwa nagle znikł.
Nie poszedł już więc dzielny wojak do lochów na Ordynackiej, wiedział bowiem, iż nic nie pozostało po kryształowej grocie i Kaczce - Księżniczce. Kroki swoje skierował bowiem do pobliskiego Kościoła Świętego Krzyża i przed spowiednikiem swoje grzechy i zdarzenia wyznał.
Ale oczywiście jego grzechy nijak się miały do uczynku, jaki względem żebraka uczynił.
"Morał z tego - sami wiecie, Żle jest żebrakom na świecie".

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 10 mar 2011, 19:59

Przedziwna opowieść o Warsie i Sawie
Z nowej stolicy, Krakowem zwanej do starego przodków Gniezna dwie, jakże różne wiodły drogi. Jedna prowadziła lądem, poprzez dzikie puszcze i knieje, pełne według twierdzeń naocznych świadków okrutnych diabłów, paskudnych wiedżm i ponętnych, kuszących, a jakże zdradliwych panien głębinowych.
Druga wiodła rzeką Wisłą, spod samego krakowskiego Wawelu aż do odległego Płocka, skąd do Gniezna był tylko rzut patykiem, który najczęściej przemierzano już na wierzchowcach.
Tę drugą drogę wybrał król Kazimierz Odnowicielem zwany, na coroczną podróż do Gniezna.
Już drugiego dnia wyprawy wielce zatęskniło się królowi do świeżego i pachnącego jedzenia, bo jak każdy Słowianin dobrze jeść lubił, a zrobione jeszcze w Krakowie na drogę suszone jedzenie do najsmakowitszych nie należało.
I kiedy o świeżym mleku i świeżej rybie tylko pomyślał, na horyzoncie ujrzał dym, a za chwilę małą chatę.
Wbrew przestrogom załogi wioślarskiej co do mieszkańców chaty, król do brzegu przybić kazał i ostrożnie z łukiem w ręku w jej stronę kroki skierował.
Daleko sam nie uszedł, bo zaraz za nim, jak kot skradał się jego wierny sługa Gniewko, który zarzekał się jeszcze niedawno iż "w niepewne, ręce zbójów nie polezie".
Kiedy podeszli bliżej, chata okazała nie żadną zbójecką, tylko zwykłą chatą rybacką.
Gospodyni bardzo serdecznie przywitała niespodziewanych gości, poczęstowała dostojnika świeżym mlekiem od właśnie wydojonej kozy, a na rybę poczekać radziła, mąż bowiem - Pietrko Rybak - lada chwila z nocnych połowów miał wrócić.
Na Pietrka długo czekać nie było trzeba, tak jak przewidziała gospodyni z pełnymi koszami różnorodnych ryb przybył.
W trakcie spożywania wyśmienicie przyrządzonych owoców nocnego połowu, jakich jeszcze król w życiu nie jadł opowiedział rybak o swojej rodzinie, która w ostatnim czasie powiększyła się o dwoje cudownych bliżniąt.
Jednak nie małe kłopoty mieli rodzice z ochrzczeniem pociech. Świątyni bowiem w pobliżu nie było, a do pobliskiej wsi Bródno kapłan przybywał rzadko, a że do bródnowskiej kaplicy tuż przed urodzeniem bliżniąt do kolejnej wizyty minie sporo czasu.
Król za wspaniały poczęstunek monety złote na stół gospodarzom położył, uznał, że za tak dobre jedzenie się zapłata należy. Jednak zgodnie ze starym ludowym zwyczajem i zasłaniając się przysłowiem "Gość w dom, Bóg w dom" gospodarze zapłaty nijak wziąć nie chcieli.
Tymczasem nie omieszkał król o jeszcze dwie przysługi poprosić: o gościnę w drodze powrotnej z Gniezna i o zaszczyt bycia ojcem chrzestnym bliżniąt na chrzcie, do którego sam miał doprowadzić.
Jak obiecał, za dwa miesiące, we wrześniu przybił do brzegu już nie jedną, ale kilkoma łodziami jakże oczekiwany przez Pietrka Rybaka i jego żonę.
Przybył jak obiecał z kapłanem, dostojnymi gośćmi, którzy mieli swoją obecnością uświetnić uroczystość oraz darami dla obydwojga przyszłych królewskich chrześniaków.
Przed przygotowanym na wzgórzu ołtarzem kapłan nadał na polecenie Kazimierza imiona Wars chłopcu, a dziewczynce - Sawa.
Po uroczystości, przy suto zastawionym stole oświadczył uroczyście król Kazimierz, iż odtąd Pietrko Rybak, Piotrerm Warszem nazywany będzie, królewskim rybakiem, ojcem Warsa i Sawy, właścicielem rozległej dookoła puszczy.
A kiedy wokół zagrody rybackiej osada wyrośnie, swoim rodowym imieniem nazwę jej nada, którą po wieki nosić będzie.
Jednak do dziś uczeni nie są do końca pewni pochodzenia słowa Warszawa. Jedni twierdzą, iż wzięło się od imion legendarnych bliżniąt Warsa i Sawy.
Drudzy, iż od Pietrka Rybaka, któremu król Kazimierz nazwisko zmienił na Piotr Warsz i jak król przewidział, wokół gospodarstwa wyrosła wieś. Wieś Warsza czyli Warszewa. I pod taką nazwą przetrwała Warszewa do czasów Jagiellończyka - Zygmunta Augusta, kiedy to sam Jan Kochanowski uraczył nas w swym kunszcie słowotwórczym, fraszką "Na most warszewski":

Nieubłagana Wisło, próżno wstrząsasz rogi,
Próżno brzegom gwałt czynisz i hamujesz drogi;
Nalazł fortel król August, jako cię miał pożyć,
A ty musisz tę swoje dobrą myśl położyć,
Bo krom wioseł, krom prumów już dziś suchą nogą
Twój grzbiet nieujeżdżony wszyscy deptać mogą.

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 10 mar 2011, 20:32

Pustelnia Trzech Krzyży
Razu pewnego, gdy książę Ziemowit, Siemowitem także zwany, zmierzał w stronę swej kasztelańskiej siedziby w Jazdowie, niezwykły zwierz mu drogę przeszedł. W innej sytuacji natychmiast wyciągnął by swą łowiecką szabelkę, bo za łowcę doskonałego się uważał, ale na szczęście tak się nie stało. Ciekawość bowiem tak wielka weń wstąpiła, że nie mógł się oprzeć, aby zwierza z bliska nie obejrzeć. Zsiadł więc ze swego rumaka i w ślad za nim ruszył. Niczym jednak nadzwyczajnym się jednak zwierz nie okazał - wielkim, brunatnym niedżwiedziem.
Zadziwiające jednak było to, cóż ten niedżwiedż niósł przed sobą, a przy tym jak wyglądał. Idąc na dwóch tylnych łapach, jak to niedżwiedziom zdarza się rzadko, niósł przed sobą na olbrzymich liściach łopianu wielką bryłę miodu, zapewne świeżo z leśnej dziupli królowej pszczół zabraną. Począł się oczywiście książę zastanawiać na cóż niedżwiedziowi tak wielka ilość miodu. Może aby nakarmić gromadę niedżwiedziątek rozbrykanych albo swą samicę czekającą rozwiązania. Zagadkę postanowił Ziemowit rozwiązać i w ślad za brunatnym w bezpiecznej odległości ruszył.
Doszedł tak na skraj polany, na której to jego oczom ukazała się mała chata.
"Na cóż niedżwiedziowi chata i co w niej robi?" - zastanowił się książę. Może na wzór człowieczy niedżwiedzia rodzina osiedliła się w iście ludzkim siedlisku.
Lecz to się miało wyjaśnić za chwilę, gdy na głośne, znaczące pomrukiwania niedżwiedzia nie jego rozkrzyczana gromada wybiegła, ale trzech dostojnych starców wyszło. Wysocy ale ze względu na wiek mocno pochyleni z długimi brodami w białych, długich, lnianych tunikach i boso. Krążą o nich legendy na całym Mazowszu, iż w samotni w głębokim buszu swój żywot wiodą z dala od ludzi, od świtu do nocy Pana Boga chwalą i dbają o wszystkie leśne zwierzęta.
Chętnie również pomocy podróżnym udzielają i bogactwem leśnym tylko się żywią. Jak nie patrzeć święci to zaiste staruszkowie. Niedżwiedż tymczasem podarek na dłonie jednego ze starców złożył i popieszczony odrobinę przez obdarowanych z polany powolnym krokiem i już na czterech łapach odszedł.
Tak owa przedziwna scena księcia Ziemowita zauroczyła, że w krzakach przyczajony nie wytrzymując, na polanę wraz z koniem wyszedł. Z wielką radością niespodziewany gość przez leśnych dostojników przywitany został, od razu jadłem i piciem częstowany.
O odmowie oczywiście być mowy nie mogło. Z ciekawości jednak swej wielkiej książę począł staruszków o ich żywot w tej głuszy wypytywać. Z ochotą opowiedzieli mu jak to zwierzęta leśne wszelkiego rodzaju jadła, jakie w skarbcu las posiada donoszą, w zamian staruszkowie leczeniem odwdzięczyć się mogą i wszelką pomocą. I tak oto już przez wiele lat swój szczęśliwy żywot dostojnicy wiodą, który nie tylko od pełnego żołądka i napitku zależy. "A od czegóż?" - Ziemowit zapytał. Szczęście, w recepcie mędrców, zależy od dobrych uczynków, do czego każdy człowiek jest zobowiązany.
Życie bowiem bez czynienia dobra jest jak cedr bez wina, jak drzewo bez liści, jak dom bez mieszkańców, pełne jałowości. Mądre to stwierdzenie i chwili zastanowienia warte.
Po gościnie i powrocie do Jazdowa, na spotkaniu dworskim książę wszystkim zebranym pytanie zadał: "O czego zależy w życiu szczęście?". Jednak poprawnej odpowiedzi nie było. Czyż możliwe jest, że ludzkość pochodzenia szczęścia nie zna??? Od chwili przedziwnej wizyty w pustelni książę Ziemowit o jej mieszkańcach stale pamiętał. Posyłał mędrcom podarki w postaci koszy pełnych jadła, którego las zapewnić im nie mógł.
Lecz oto, pewnego pechowego dnia posłaniec wrócił z pustelni z wieścią straszliwą. Jacyś zbójcy na pustelnię napadli w poszukiwaniu skarbów, które to staruszkowie od księcia niby to ich zdaniem dostawać mieli. Staruszków potwornie kijami zbili i w puszczę powlekli. Na próżno jednak książę natychmiast pościg zorganizował i przez długi czas dostojnych i bliskich sercu mędrców, bądż ich ciał szukał. Zniknęli jak komfora.
Z bólem w sercu, a na cześć zaginionych, książę mazowiecki w miejscu pustelni trzy wielkie, drewniane krzyże ustawił. To miejsce od tamtej chwili wszyscy nazywać poczęli Pustelnią Trzech Krzyży.
Od chwili, kiedy to Warszewa w miasto Warszawę się przerodziło, a Jazdów Ujazdowem się stał, Pustelnia Trzech Krzyży Placem Złotych Krzyży nazywać się zaczęła, a póżniej i już do teraz - Placem Trzech Krzyży.
Za czasów swego panowania, król August II Mocny od Ziemowitowych krzyży Drogę Kalwaryjską z 28 kaplicami przez obecne Aleje Ujazdowskie do Pałacu Ujazdowskiego poprowadził. A teraz trasa ta i Łazienki Królewskie stają się niestrudzenie wydeptywaną trasą niezliczonej liczby spacerowiczów. Bo gdzież w Warszawie są piękniejsze miejsca niż aleje pełne róż, rozłożystych drzew i krzyku pawi królewskich, niż w Łazienkach Królewskich.

Obrazek
Plac Trzech Krzyży z kościołem św. Aleksandra za którym jest skwer z trzema krzyżami.
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 10 mar 2011, 21:13

O nadwiślańskiej Biedzie i gnacie wołowym
Historia powyższa miała miejsce za panowania młodszego z synów Zygmunta III Wazy - Jana Kazimierza. Ale nie ma to dla opowieści jednak większego znaczenia. Żyło sobie w grodzie warszawskim dwóch braci Orzeszków od jednego ojca urodzonych lecz różne życie wiodących. Bartosz, starszy z braci był zamożnym rzeżnikiem mieszkającym w willi przy Krzywym Kole, a Walery - młodszy z braci - wiódł życie ubogiego piaskarza. Mieszkał w małej drewnianej i rozwalającej się chacie na nadwiślańskich Rybakach.
Bartoszowi z dnia na dzień brzuch i sakiewka w zadziwiającym tempie się powiększały - ciągłe bowiem zamówienia z kuchni królewskiej dawały duże dochody. Piasek zaś z dna Wisły wydobywany przez Walerego wielkiej wartości nie miał, a i towarem drogim nie był. Stąd też życie młodszego Orzeszka było nawet gorsze od życia myszy kościelnej w klasztorze Dominikanów.
Pewnego dnia, Walery wracając z parodniowej pracy spod samego Kazimierza, wpadł swą marną łodzią w wir rzeczny i cały swój dorobek w postaci jednego złotego talara w nurcie stracił.
Na próżno w swej rozpaczy kilka razy nurkował w poszukiwaniu jakże cennego, bo jedynego, zarobku. Zniknął talar jak przysłowiowy "kamień w wodzie". Siadł więc biedak na brzegu i rzewnie zapłakał. Wtem jakiś głos, nie wiadomo skąd się wydobywający, zagadnął płaczącego przysłowiem: - Pech z biedą zawsze w parze chodzą.
Dnia następnego z samego rana, żonie swojej nic nie mówiąc Walery białą koszulę na kark włożył i na gościnę weselną do swego rodzonego brata bogacza się wybrał. Pomyślał, że przy takiej uroczystości brat gościny w domu nie odmówi.
A w krok za Walerym wychudła, wręcz przeŸroczysta Bieda warszawska wyruszyła, która to biedaka strasznie jak widać polubiła, bo trzymała się go jak "rzep psiego ogona". To dzięki tej Biedzie stracił Walerek ów cenny talar, łódż, jedyną żywicielkę rodziny - Kozulę, a nawet kury kokosze, które zostały skradzione.
Skryła się Bieda za pazuchą Walerka i na ucztę weselną także dostać się chciała. Z uczty jednak nic nie wyszło. Bartosz przez posłańca bratu wielką, gołą kość wołową posłał wraz w wyzwiskami, że darmozjadów i gołodupców karmić nie będzie.
A samą kość dostaje tylko na wzgląd, iż od jednej matki ponoć pochodzą, kwitując to przysłowiem "kto grosza nie strzeże, temu diabeł go odbierze". Cóż miał na to Walerek poradzić. Podzielił się marną zdobyczą z Biedą, która to na widok kości aż trząść się poczęła. Sam zdrapał pozostawione resztki na wierzchu kości, a Biedzie pozostawił szpik, równie smaczny. I kiedy to Bieda zajadała się owym szpikiem we wnętrzu kości, wpadła do głowy Walerka myśl niezwykła: "a może tak pozbyć się Biedy na zawsze zamykając ją we wnętrzu kości?". Jak pomyślał, tak też się i stało. O jakże Bieda prosiła, błagała o wypuszczenie, a ileż bogactw w zamian obiecywała.
Ale Walerek był nieugięty. Gnat z warszawską Biedą do studni na końcu Nowej Warszawy wrzucił, gdzie nikt nigdy nie zagląda i Biedy nigdy nie znajdzie.
Od kiedy Walerek Biedy się pozbył, wieść mu się poczęło całkiem nieżle. I godziwą zapłatę za swoją pracę dostawać zaczął i nijakie nieszczęścia go już nie nawiedzały, a pieniędzy miał tyle, że nawet biedakom i kalekom mógł jakiś grosz zawsze rzucić. Odmiana losu brata biedaka bardzo zainteresowała brata bogacza. Poszedł więc z wielką ciekawością w sercu i szynką pod pachą Bartosz na wypytki do Walerego.
A nic tak nie rozwiązuje języków jak dobre jadło i picie, którym to już mógł Walery uraczyć swego bogatego brata. Piaskarz nic do ukrycia nie miał, więc całą historię bratu opowiedział. I tu w głowie rozgoryczonego Bartosza Orzeszka zrodziła się myśl obrzydliwa, aby Biedę warszawską uwolnić i bratu w bogaceniu się przeszkodzić. Jak się okazuje, zawiść bywa silniejsza od miłości braterskiej. Tymczasem złośliwy plan rzeżnika się nie powiódł. Kiedy to otwierając kość tuż pod drzwiami chaty piaskarza, Bieda wymknęła się małą szparką i radośnie na ramieniu wybawcy się rozsiadła.
Na szczęście Walerka a na nieszczęście Bartosza temu drugiemu dozgonną miłość i służbę za wybawienie przysięgła. I oczywiście tej przysięgi dotrzymała. Nie minęło dużo czasu jak Bartosz Orzeszek bogactwo stracił i stał się jednym z biedaków zasiadających przed Świętojańską Farą. Mogło się tak również stać, że Bartosz stał się podopiecznym Walerka, który przez na wzgląd na swoją dawną biedę - biedaków wspierać zaczął.
Minęły lata i wieki i powoli o historii braci Orzeszków zapomniano w Warszawie. Jednak po owych czasach pozostało przysłowie które o kimś, kto nadmiernie narzeka na swój los, mówi się że "piszczy jak bieda w gnacie".

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 12 mar 2011, 09:23

Komu chleb spleśniały stanie za specjały
"Na uciechy i zabawy trza pospieszyć do Warszawy" - takie sobie powiedzonko przypomniał długowąsy, szanowny szlachcic przemierzając wierzchem Rynek Nowego Miasta. A powód do takiego stwierdzenia miał. Pełno było tu bowiem swarliwych przekupek, kuglarzy, grajków i innych wybryków matki natury. Ale oto wyjeżdżając tuż za Bramę Nowomiejską inny mu się obrazek objawił. Nędzarz żebrzący o dziwnie czystej twarzy, ale w łachmanach, rękę do przejeżdżającego o grosz na kromkę, bądż kruszynę chleba prosząc. Zapytał się więc bogacz, czy aby się nie obawia zamiast owego grosza, batogiem nie dostać. Ale dla żebraka tysiąc razy batog jest przyjemniejszy niż głód go ciągle ściskający. Szlachcic miał jednak przy sobie tylko mały kawałek dość jednak nieświeżego już chleba. Ale jak powiadają wśród ludzi ubogich: "prawdziwie głodnemu nawet chleb czerstwy i spleśniały stanie za dworskie specjały". W wielkim zamyśleniu ruszył dalej szlachcic na swym rumaku.
Zapewne w Warszawie aż roi się od tego typu żebractwa, któremu, jak się okazuje, pomocy nijakiej nie udziela.
Wybrał się co prędzej wąsaty szlachcic do znajomego już piekarza mistrza Bonifacego Pakuły na ulicy Piekarskiej, swoją piekarnię mającego, pod szyldem: "Najlepsze chleby, rogale i buły znajdziesz u Bonifacego Pakuły". Zapoznał go szlachcic z planem jaki po drodze wymyślił. A zamierzał każdemu żebrakowi ofiarować bochen chleba. Piekarz tylko za głowę się złapał, jak zamiar usłyszał, do rozpaczy niemalże doprowadzony tym faktem. Bał się bowiem, że do ruiny doprowadzony takim przedsięwzięciem zostać może. Ale szlachcic za chleb owy z własnej kieszeni zapłacić obiecał i natychmiast w białe ręce piekarza wypchaną sakwę wsadził.
Zabrali się więc piekarczykowie czym prędzej do gniecenia i pieczenia bochnów i ze świeżymi, jeszcze ciepłymi na Rynek Starej Warszawy, Rynek Nowej Warszawy i Bramę Krakowską czym prędzej pognali, by żebrakom rozdawać. Nakaz jednak od szlachcica był bardzo ważny - chleb tylko i wyłącznie dla biedoty, dla potrzebujących o pustych żołądkach. Takie właśnie rozporządzenie wydając, skierował się na swym rumaku w stronę Zamku Królewskiego, gdzie od dawna oczekiwano na powrót hetmana Jana Sobieskiego.
Gdy o tym, że jakieś głuptasy rozdają darmowe chleby dowiedział się Bartłomiej Krupa - zamożny, ale bardzo sknerowaty kupiec bakalii, natychmiast z okazji skorzystać postanowił. Umazał sobie twarz węglem, odział stare łachy stangreta i w kolejce żebraczej szybko się ustawił.
Piekarczyk pilnujący porządku przy koszu z chlebami lekko się zaniepokoił, widząc co prawda biednie ubranego żebraka lecz z brzuchem nie wskazującym na długotrwałą głodówkę sięgającego po największy bochen. Dla pewności jeszcze zapytał, czy oby na pewno ów jegomość nie ma ani grosza przy sobie i czy w niedalekiej przeszłości ich nie posiadał.
Ale jakże Bartłomiej mieć mógł jakieś grosze, skoro nawet kieszenie w łachmanach dziurawe były. Z radością wrócił Krupa do domu i dopiero tu go nieopisane zdziwienie spotkało, strach i przerażenie zarazem. Oto bochen coraz bardziej w rękach mu twardniał, aż w końcu całkiem skamieniał.
A z całej owej legendy, nawet najstarsi warszawiacy nie pamiętają powiedzenia: "Prawdziwie głodnemu nawet chleb czerstwy i spleśniały stanie za specjały",

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 12 mar 2011, 09:34

Jak Maćko Kwasiżur diabła Chmielorza ośmieszył
Każde z miast państwa polskiego XVI wieku miało swego bohatera, miejscowego wielkiego rycerza. Miał Kraków, miało Gniezno, miała i Warszawa. Był nim Maćko Kwasiżur, służący w straży wojewodowej. Maćko nie tylko swoje bohaterstwo i siłę na polach bitew udowadniał, ale i z siłami nieczystymi również. A sława o nim rozeszła się po pewnym zdarzeniu. Razu pewnego w gospodzie na rogu Piekarskiej i Piwnej Maćko Kwasiżur wśród znajomków siedząc począł się wychwalać jako to niby z każdym odważnym radę sobie da, ale nawet samemu diabłu poradzi.
I chyba w złej chwili słowa te wyrzekł. Wiadomo bowiem, że wszędzie tak i Warszawa od diabłów czyhających w każdym rogu nie jest wolna. Jedne szlajają się po ulicach do zła nakłaniając, inne dzieci porywają i ogniem smalą, a jeszcze inne w karczmach i knajpach przesiadują i do zła popychają.
I tak to z długą brodą, ognistymi oczami i rogami wystającymi z włochatej łepetyny nagle z rogu karczmy, gdy Maćko swe przechwałki słał, wyskoczył diabeł Chmielorz. Wszyscy w panikę wpadli, pod stoły i po kątach się pochowali.
Diabeł przechwałki Maćka słyszał lecz jeszcze raz dla pewności o powtórzenie ich poprosił, prosto w oczy.
Maćko swą faktyczną odwagę ukazując jeszcze raz diabła i jego ognistych braci epitetami obsypał, zapewniając jednocześnie, że przechytrzyć ich to jak pstryknąć palcem.
Aby nawzajem swoją odwagę udowodnić obaj zakład postanowili podjąć. Najpierw sędziego w osobie wójta Starej Warszawy Pankracego żdżbło wybrano i nagrody dla obu za wygraną ustalono.
Rycerz ze swej strony swój drogi muszkiet postawił a diabeł Chmielorz sakiewkę złota, dzban miodu i dziesięcioletnią, wierną służbę. Jeszcze przed postawieniem zakładu Maćka o opamiętanie proszono, nikt bowiem wierzyć nie chciał, iż uda mu się fortel z diabłem samym. I Maćko Kwasiżur i diabeł Chmielorz jednak tak poważnie do zakładu podeszli, że nijak od tego odwieść się nie dali.
W końcu i Maćko i sam temat zakładu przedstawił. Diabeł Chmielorz z ławy stojącej pośrodku sam wstać niby nie będzie mógł z jakiegoś to tajemniczego powodu.
Wszyscy na ten zakład wielkie oczy wybałuszyli, a chyba najbardziej sam diabeł, na tak banalny zakład. Jak to diabeł Chmielorz, ze swymi diabelskimi możliwościami i mocą nie będzie mógł wstać bez żadnych utrudnień z prostej ławy???
Maćko tymczasem tylko ręce zatarł, obok diabła na ławie zasiadł i czekał. Diabeł zwycięstwa pewien z tryumfem na ławie zasiadł i na zakończenie tej parodii również czekał.
Rycerz dla pewności i zapamiętania jeszcze raz treść zakładu wyrażnie powtórzył: "sam diabeł z ławy nie wstanie i to może przez godzinę bądż więcej" i rozpocząć zakład dla sędziego rozkazał.
Wstał zatem powoli a następnie podskakiwać na ławie diabeł zaczął z przekonaniem, że zakład wygrał, i nie tylko dla niego małocenny muszkiet rycerza ale jego duszę. Ale nie zauważył i diabeł i zgromadzeni, iż wraz z nim wstawał i siadał ponownie także Maćko, siedzący przecież obok. I tu się nie sprawdza powiedzenie, iż łatwiej słoniowi przejść przez ucho igielne niż człowiekowi jakiegokolwiek diabła przechytrzyć.
Maćko jeszcze raz wyrażnie treść zakładu zgromadzonym i diabłu powtórzył, jako to sam diabeł z ławy wstać nie miał, co też się stało, bo wraz z Chmielorzem wstawał także on, Maćko Kwasiżur.
Dopiero teraz zebrani zrozumieli, na czym ten przebiegły zakład polegać miał. I chyba sam diabeł w końcu pojął. Został przez Maćka zrobiony na dudka, nabity w butelkę i to przez kogo, przez jakiegoś tam dragona.
Maćko z garncem miodu, nabitą sakiewką i rogatym lokajem wyjechał z Warszawy dziękując za służbę wojewodzie.
Zajął się Maćko kupiectwem, a dokładnej przepływem przez Wisłę towarów w Warszawy do Gdańska. A o towary był spokojny. Czuwał nad nimi bowiem sam diabeł.
A zdarzało się wiele razy, że zbóje napadając na konwój i widząc na straży diabła uciekali w popłochu nogi nawet za sobą gubiąc.

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 12 mar 2011, 10:10

Kiedy jeden włos może zmienić serce złodzieja
Jak w każdym mieście tak i w Warszawie pełno było drobnych złodziejaszków i rzezimieszków, którzy to jednak wcześniej czy póżniej trafiali pod sąd rady miejskiej, a następnie do lochów. Ale był w Warszawie Makary Kulawik, o którego profesji wszyscy wiedzieli nawet daleko poza regionem mazowieckim. Chyba najlepszym był złodziejem, jakiego Warszawa od niepamiętnych czasów w swych murach miała. Cała czas straż miejska była postawiona w pogotowiu aby Makarego na gorącym uczynku złapać. Czyniono to jednak bezskutecznie, bo był mistrzem w swoim fachu. Lecz szczęście wieczne nie jest.
O tym przekonać się miał Makary Kulawik na własnej skórze. W swych poczynaniach sięgał coraz dalej i bardziej odważnie.
Razu pewnego zakradł się do Świętojańskiej Fary i skarby składane przez wiernych skraść postanowił. Po cóż bowiem drewnianemu Chrystusowi takie skarby, które jego samego uczynią bogaczem na miarę Sapiehy lub Radziwiłła.
Kiedy to złodziej już miał schodzić z najwyższej kondygnacji ołtarza, skąd zdejmował złotą koronę Chrystusa, ręka posągu złapała go za włos. I to jak!? - tylko za jeden włos. I mimo usilnych starań, nijak się nie udało Makaremu uwolnić z owej Chrystusowej pułapki.
Rano zastał Makarego w ten sposób uwięzionego kościelny Sebastian, który od razu na ratunek wezwał organistę Jacentego, księdza proboszcza i wikarego. Ale oto tłum gapiów mnożyć się począł bo wierni na mszę świętą poranną zbierać się zaczęli. Ale jak tu najszybciej złapanego na gorącym uczynku wielkiego złodzieja ukarać?
Wójt Wawrzyniec Krupa łotra zdjąć nakazał i w żelaznej klatce przed ratuszem umieścić. Lecz jakże go zdjąć. Próbowało to zrobić dwóch największych strażników i bezskutecznie. Przypalić ten jeden włos także próbowano, ale bez efektu. Dziw wziął wszystkich, kiedy podsadzona pod włos świeca nie spaliła go, a jedynie lekko smaliła.
Cęgami więc do cięcia najgrubszej blachy włos odciąć postanowiono.
Ale to cud jakiś, bądż nie daj Boże diabelskie czary tego włosa przeciąć nie dały. Tego już było ze wiele. Z braku rady na zaistniałą sytuację, komuś do łepetyny pomysł wpadł taki, co by do świątyni kata zawołać i na miejscu łotrowi głowę ściąć. Ale od razu bunt powstał - było by to bowiem grzechem śmiertelnym krwią grzeszną ściany świętego miejsca kalać.
Do tej pory cicho siedzący wikary wpadł na pomysł taki, aby łotrowi w konsekwencji grzech i winę wybaczyć, i na wolność wypuścić, mówi się bowiem "(...) odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom (...)".
Radę postanowiono wypróbować od razu i od Makarego grożny tłum odstąpił. Posąg Chrystusa palce na włosie lekko rozlużnił i Makary został uwolniony.
I stało się to, czego nikt raczej wcześniej przewidzieć nie mógł. Makary Kulawik spod Gnojnej Góry się nawrócił. Za uczciwie zarobione pieniądze w warsztacie płatnerskim u mistrza Szymona pomagał biednym i niedołężnym. A jego dzieła, wykonywane bardzo zręcznie i kunsztownie złodziejskimi palcami były znane nie tylko na całym Mazowszu i w całej Polsce, ale i w samej Pradze, Kijowie, Wiedniu, Paryżu, Madrycie czy Rzymie.
A co się działo w Świętojańskiej Farze i z posągiem Chrystusa? W czasie Insurekcji Kościuszkowskiej wszystkie tamtejsze skarby zostały przetopione i ofiarowane Narodowi. W czasie okrutnej wojny, posąg ukryty został w podziemiach dominikańskiego kościoła Świętego Jacka. Na swoje miejsce Cudowny Pan Jezus powrócił dopiero po wielu latach i umieszczony w kaplicy Baryczków, gdzie jest do dziś dnia.

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Henryk Horoch » 12 mar 2011, 10:26

Pan Jezus Stary
czyli o krucyfiksie ufundowanym przez Baryczków w kościele świętego Jana
Onego czasu starodawnego, kiedy Warszawie nie patronowała jeszcze syrena, lecz święty Jerzy, żył w tym mieście kupiec imieniem Jurga. Pochodził z rodziny Baryczków, który wydał niegdyś Marcina męczennika, wtrąconego w Krakowie w przerębel wiślaną za obwieszczenie klątwy Kazimierzowi Wielkiemu. Otóż ów Jurga, bawiąc w Norymberdze, dotkniętej właśnie z dopustu bożego trądem herezji, patrzał ze zgrozą na porozniecane przed kościołami stosy. palono na nich księgi mszalne, szaty kapłańskie, obrazy, rzeźby. pomiedzy nimi widział figurę Jezusa ukrzyżowanego, której kacerze odrąbali szyję, ramiona i uda. W nocy, gdy spoczywał, w gospodzie zjawił mu się we śnie Marcin Baryzka. W prawicy dzierżył palmę męczeńską, w lewicy - wyrok klątwy na króla. Na zlecenie przodka Jurga wstał z łoża, przy blasku pochodni odgrzebał w popiele okopcony srodze kadłub Zbawiciela, obmył go winem, spowił w prześcieradła, o pierwszym brzasku opuścił miasto. W Czechach na tabór napadli zbóje, lecz skoro tylko tknęli towarów, pousychały im ręce. Warszawski snycerz, mistrz Maciej z Pniewa, uzeń uczniów Stwosza, dorobił figurze brakujące członki. Odnowił ją tak znakomicie, że Zbawca świata wydawał się jak żywy. Gdy Go przybijano do nowego krzyża, na którym nazajutzr zawisł u Fary, stolarz Białowąs widział, że Chrystus krwawił i płakał. W parę dni potem dziadek kościelny Józwa Ojczenasz, przezwiskiem Bógzapłać, ścierając kurze w Ciemnej kaplicy, spostrzegł, iż rzeźbie wyrosły włosy. Nim minął rok, przysłoniły całkiem święte oblicze. Na kapitu;e postanowiono figurę postrzydz. Dokonała tego w sam Wielki Piątek Bona Baryczkówna, córka fundatora. od tej pory corocznie przed Ciemną Jutrznią obrzęd ów powtarzały cnotliwe panny złotymi nożyczkami, które dawniej służyły śp. Annie Mazowieckiej do haftu ornatów. Obcięte włosy miały cudowną moc leczniczą. Uzdrowiły Piotra Rybitwę, powietrzem ruszonego, wypędziły diabła z Agaty Fierląg, tertio voto Horlemusowej, a nawet wskrzesiły małą Agnieszkę Majeranównę, zadeptaną w ścisku podczas procesji. Dębowy krzyż obito srebrem, w cierniową koronę wprawiono perły. Baltazar Fukier, przełożony bractwa pięciurańskiego, sprawił do kaplicy pozocistą lampę w kształcie okrętu, a wieść o cudach roznieśli po kraju flisy i oryle. Ukrzyżowany chronił miasto od moru, głodu, powietrza i wojny, powiększał, bogacił, wreszcie uczynił stolicą. Lecz gdy w malowanych Kamienicach zamieszkała pycha i jej siostrzyce, łaski Borze zrzedły. Za czasów króla Zygmunta III prawnuczka Jurgi, Kasia Baryczkówna, córka Wojciecha owiesnego dokonała obrzędu postrzyżyn, mając na sumieniu śmiertelną obrazę. Pokalała była ona swoje panieństwo, zadając się potajemnie ze śpiewakiem królewskim Rochem Pronobisem. Pan Jezus Stary pokarał miasto. Nie zmaza Kasi ściągnęła klęski, ale dotknięcie świętości ręką niegodną. Przy biciu piorunów i zawiei śnieżnej, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali, wicher obalił wieżę farną która spadając strzaskała sklepienie. Cudowna figura ocalała wprawdzie, ale włosy nie odrosły.

Obrazek
(-) gen. płk. Henryk książę Horoch



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 2325
Dołączył(a): 02 gru 2010, 17:03
Medale: 11
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Virtuti Militari III (1)
Order Zasługi RON IV (1) Order Zasługi RON V (1) Krzyż Monarchii I (1)
Krzyż Monarchii II (1) Medal Wojska (1) Medal za Długoletnią Służbę I (1)
Medal za Długoletnią Służbę II (1) Medal z Długoletnią Służbę III (1)

Re: Legendy Warszawskie

Postprzez Michał Radziwiłł » 12 mar 2011, 13:30

Piękne to legendy i przyznam bez bicia, żem wielu z nich nie znał!



Avatar użytkownika
Zmarły
 
Posty: 680
Dołączył(a): 09 lis 2010, 23:12
Medale: 5
Order Orła Białego (1) Order Virtuti Militari II (1) Order Zasługi RON IV (1)
Krzyż Monarchii I (1) Krzyż Zasługi dla Kultury III (1)

Następna strona

kuchnie na wymiar kalwaria zebrzydowska

Powrót do Dział kultury

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość