Rejs Świętego Januarego
Napisane: 21 paź 2019, 20:51
Jakoż pito w nocy, zamierzenie pana Karola do skutku nie doszło; bohaterzy zaczynającego się właśnie rejsu, to jest pan kapitan-hetman wraz z grupką wiernych nobilów, zabrać ze sobą musieli rotę pospolitaków - głównie gdańszczan - do władania okrętem. Całą załogę zebrano przez głośną noc bezrządnie, nad rankiem była już przecież w cale gotowa i wkroczyć na pokład mogła dumna i butna, jakoby o wojnę z pohańcem lubo odwet na Szwedzie chodziło.
Lubo tuman spowijał wody zatoki gdańskiej, pan Hubert, u steru stanąwszy, spojrzał po falach, postał chwilę, i zakrzyknął w końcu: Płyniemy!
Nie wypłynęli zaraz, bowiem galeon w pełni wyposażony nie był. Niżsi marynarze jęli załadowywać czego tylko było trzeba, a i pomoc szczurów lądowych się przydała. W tym to czasie kto chciał, a innej powinności nie miał, do kajuty czy kubryku udać mógł się na spoczynek.
Pracowano mężnie, a pan Hubert, rolę tymczasowego bosmana przyjąwszy, doglądał. Tłumne „Hej-a! Iiij-op!” po polsku, niemiecku, a nawet angielsku rozlegało się dokoła. Słuchać było tychże ryków hadko, więc kręcił pan Hubert nosem stale.
Statek w końcu ochędożono i po nieszporach wypłynięto w rejs. Ściągnięto cumy, kotwicę podniesiono i pchnięto galeon na spokojne morze, które już w ciemność się oblekało. Pierwsi nieszczęśnicy skazani na nocne wachty stali u lin. Kole północy tumult wielki - żagle uniesiono. I jeno ten frasunek mógł mieć pan kapitan-hetman, że prócz załogi nikt pięknych żagli jego okrętu nie dojrzy, chyba jakie klabaterniki. Święty Mikołaj, patron marynarzy, czuwał jednak, aby żadne podobne czarty dostępu do łajby nie miały, chyba koniecznie pożądane. Więc może on chociaż widział żagle białe, na pozór skrzydeł husarskich łopoczące.
Fale uczciwie, acz bez większej furii uderzały o kadłub. Majtcy mogli na razie pospać na linach...
Lubo tuman spowijał wody zatoki gdańskiej, pan Hubert, u steru stanąwszy, spojrzał po falach, postał chwilę, i zakrzyknął w końcu: Płyniemy!
Nie wypłynęli zaraz, bowiem galeon w pełni wyposażony nie był. Niżsi marynarze jęli załadowywać czego tylko było trzeba, a i pomoc szczurów lądowych się przydała. W tym to czasie kto chciał, a innej powinności nie miał, do kajuty czy kubryku udać mógł się na spoczynek.
Pracowano mężnie, a pan Hubert, rolę tymczasowego bosmana przyjąwszy, doglądał. Tłumne „Hej-a! Iiij-op!” po polsku, niemiecku, a nawet angielsku rozlegało się dokoła. Słuchać było tychże ryków hadko, więc kręcił pan Hubert nosem stale.
Statek w końcu ochędożono i po nieszporach wypłynięto w rejs. Ściągnięto cumy, kotwicę podniesiono i pchnięto galeon na spokojne morze, które już w ciemność się oblekało. Pierwsi nieszczęśnicy skazani na nocne wachty stali u lin. Kole północy tumult wielki - żagle uniesiono. I jeno ten frasunek mógł mieć pan kapitan-hetman, że prócz załogi nikt pięknych żagli jego okrętu nie dojrzy, chyba jakie klabaterniki. Święty Mikołaj, patron marynarzy, czuwał jednak, aby żadne podobne czarty dostępu do łajby nie miały, chyba koniecznie pożądane. Więc może on chociaż widział żagle białe, na pozór skrzydeł husarskich łopoczące.
Fale uczciwie, acz bez większej furii uderzały o kadłub. Majtcy mogli na razie pospać na linach...