Powrót Świętego Januarego
Napisane: 12 lis 2019, 23:03
Lubo śród bojaźni i strachu powszechnego Święty January wyruszył w drogę powrotną do Rzeczypospolitej, ferment znikł zupełnie po dniach kilku i ustąpił miejsca rutynie codziennej życia morskiego.
Panu Hubertowi zdarzyło się nie raz i nie dwa podsłuchać rzędzenia marynarskiego, jawną kpiną wobec królewskiego syna, jako bojaźliwca przesądnego epatującego. Puszczał jednakże takie przytyki mimo uszu, bo i sam przecie swojej mizerii się hydził. Jako dnia każdego rankiem wstawano, śpiewano jutrznią, liny ciągnięto, pokład czyszczono, jeno za burtę już nie rzygano. Morze kołysało to mocniej, to słabiej, to znów ustawało całkiem i sam wiatr w żagle ledwo dawał radę posuwać pokaźny galeon - wtedy załoga brała się za wiosła. Ryk męskich gardeł zbrzydnąć już dawno wszystkim zdążył, nikt jednak nic czynić nie myślił aby umilić podróż. Żegluga żeglugą, nie zasię katedrą z chórami anielskimi - tak mawiano.
Jeden tylko pan Hubert ordynarność ową ganił, i miarkował, czyli co umyśli ciekawego.
Jakoż umyślił. Nikogo nie uprzedziwszy, wszedł którego dnia spokojniejszego pod pokład gdzie przy wiosłach jęczono na wzór wołoskich nieumarłych, i zakrzyknął:
- Ja was, psubraty, śpiewu dzisiaj nauczę, jakem szantymen!
I podjął zaraz głosem nie pięknym prawdzie, ale poczciwym i w rytm pracy się wpisującym:
January, galeonie stary!
Imię twe daje wiary,
Raz!
Że Neptun ni żaden morski czart
Przy statku hetmańskim nie jest wart
Heja!
Ni flachy gorzałki!
- I razem! - zakrzyknął pan Hubert
- Ni flachy gorzałki! - odwrzasnęła zdziwiona, ale zawsze odmianą jakąś ucieszona wioślarska kompania.
Wieje wiatr i żaden chwat
Nie myśli o sławie,
Joop!
Bo gdyś na morzu, chciałbyś sam
Pospać gdzieś na trawie.
A jak!
Res Publica za falami,
My tu społem z kudłaczami
Tęsknimy do pań...
I razem -
Tęsknimy do pań!
Panie, panie, nasze panie,
Z Litwy i z Korony!
Wiosłuj!
Czyli bindasz znowu stanie,
Wszak całkiem czerwony?
He-he...
Wszak całkiem czerwony!
Dobre, gładkie są z Corunny,
Słodkie są z Ovieda,
Raz!
Ale tutaj jest kapelan,
Ulżyć se nam nie da!
O nie!
Ulżyć se nam nie da!
Cóż dalej wyśpiewywano, to i przytaczać się nie godzi, przeto lepszą zda się mowa o rejsie samym.
Wczas popasu w Oviedo wybuchł mały skandal - czwórka ubogich mieszczan gdańskich postanowiła, iż weźmie na statek nierządne niewiasty z uboższych dzielnic Oviedo. Sprzeciwił się kapelan, sprzeciwił się i pan Hubert, a za nim co wierniejsi z załogi. Pijacka próba buntu została zduszona prędko - w końcu pan Hubert ostawił awanturników w rynsztoku z niezbożnym życzeniem:
- Idzcież do diabła!
Dalsza podróż bez większych przygód minęła - w jednakim biegu pracowano aż do wpłynięcia na wody Rzeczypospolitej.
Radość, spokój, całkowita ufność znajomym, spokojnym zwykle morzom zawróciła załodze w głowach. Na tych właśnie bowiem wodach, na Bałtyku poczciwym, uderzył po raz kolejny morski czart.
Była to noc, do Gdańska jeszcze pół dnia rejsu. Majtkowie spali na linach, tuman fale spowijał. Waliły właściwym sobie rytmem - raz za razem, mocno, acz bez wściekłości.
- Hej, kto widział? - rzucił nagle jeden z wachciarzy, poglądając ku żaglom.
Odpowiedzi nie otrzymał. Nie pozostał jednak niesłyszany. Nikt jednak na pokładzie nie miał ochoty wdawać się w nocne dysputy - zmęczenie dawało po sobie znać i całe szczęście, że wracali już do domu.
Słyszał go także pan Hubert, który zasnąć nie mogąc, spacerował po pomieszczeniach statku z lampionem. Coś go tknęło, gdy owo zapytanie doszło jego uszu, stąd wyszedł na pokład, wąsa podkręcił i rozejrzał się. Spokój. Nieroby drzemią, jak zwykle. Co uczciwsi pilnują, jak przystało. Ciemno.
- No, przetrzymajcie trochę! Dzień długi przed nami! - zawołał wesoło, nagłe uczucie sympatii poczuwszy wobec tych wszystkich załogantów; lubo gołociarzy, lubo brukowych, lubo chamów, ale dziś nade wszystko - kamratów. Zaśmiał się, odwrócił na pięcie i... zdębiał.
Karzeł jaśniał niebieskawo, patrzał mu prosto w oczy spod swojego kapelusza. Tego przeklętego kapelusza! Ubrany jak Szkot, z brodą plecioną warkoczami i paszczą nieludzką, raczej małpią. Stał uśmiechając się złośliwie, a nie mówiąc nic. Ćmił krótką faję, wolną dłoń na brzuchu trzymał. Niepodobny do żadnych duchów z morskich legend, a jednak wydał się panu Hubertowi tak straszliwym, że nie poruszył się ani o cal od kiedy go spostrzegł - tuż przed sobą! Nikt inny zaś szkockiego krzata nie widział.
Nagle znikł całkiem, w mgnieniu oka, ni śladu po sobie nie pozostawiając. Pan mat rozejrzał się jeszcze dokoła. Zali przywidzenie?...
ACH!
Upadł na ziemię oślepion błyskiem czerwonego pioruna, który walnął w szczyt masztu. Bocianie gniazdo - rozleciało się. Żagiel - rozerwan. Ciemność - jeszcze straszniejsza. Fale - waliły coraz mocniej. Ale nie to było najstraszniejsze.
Miast grzmotu błyskawicy, rozległ się szaleńczy śmiech zza chmur.
Sztorm to piękne zjawisko, przez poetów sławione w pieśniach kubryku - istny popis wojsk neptunowych. Kto znajdzie się na wojennym okręcie wczas sztormu - rozkoszą się napełni. Przez chwilę.
Kontusz i żupan pana Huberta społem przez ulewę i wielką, słoną falę zmoczone zostały. Czapka, którą miał na głowie, na pokładzie już się nie znajdowała. Krzyczał nie widząc niczego, nie słysząc niczego prócz śmiechu i szumu fal, a czując zimno, pieczenie soli w oczach i rękojeść pochwyconej instynktownie szabli. Leżał, gryząc deski pokładu, aż w pewnym momencie zapiekło go po twarzy, po rękach, po nogach - i duchota straszna go opanowała. Otworzył oczy. Czerń dymu i złociste płomienie. Był w płomeniach!
Powstał z chyżością młodzika, skoczył naprzód i czuł że ubiór jego cały, lubo mokry, jednak się pali, i to straszliwie! Nie bacząc na drogi pas i piękne zdobienia, ciął się szablą przez pierś, ból powstrzymując, ale zbawiając się płonących kleszczy, w jakich był uwięziony. Ogień za sobą pozostawiwszy, w skrwawionej koszuli, w nadfajczonych szarawarach, w butach stopionych z onucami biegł po pokładzie, nie wiedząc za co się wziąć, gdzie uciekać, kogo ratować. Do śmiechu i szumu fal dołączyły zewsząd okrzyki lamentacje marynarzy - niekiedy starszliwie urywane, jakby ktoś rozrywał nieszczęśnikom gardła. Ze sterburty wielka fala zatrząsła statkiem tak potężnie, że przechylił się okrutnie, maszt straciwszy. Pan Hubert rzucił się tedy na deski i chyba tylko dlatego nie wpadł w morze. Zaraz powstał, biegł chwilę przed siebie by zaraz znów upaść od uderzenia kolejnej fali. Teraz nie powstawał. Statek, co chwila zalewany, nie przestawał płonąć - rufa była stracona! I widział już jak płomienie znikają - ale nie zgaszone, lecz razem z deskami, zapadając się w piekielną, czarną dziurę.
Śmiech ustał, ale głos zjawy nie. Duch wyskoczył z cienia i zakrzyknął wrednie:
- Jużem mówił: Hajże! w wodę. Wy kochacie inną modę. Dziś zatem moda ognista - dalej, klaczy porywista!
- Hałła-hałła! - rozległo się jakby spod pokładu wraz ze rżeniem końskim. Pan Hubert słuchał, oglądał, czuł - nie wierzył, a jednak szlochał żałośnie i próbował klecić modlitwy.
- Dimitte nobis... pro peccatoribus... nunc et semper... et in hora saeculorum... Do diaska, proch!
I kula ognia wzniosła się ponad galeonem, a pan Hubert na chwilę stracił słuch zupełnie, i nic prócz ognia nie widział.
Ciemność. I szum fal. Mocnych, ale uspokajających się. I łopot żagli. I krzyki zrozpaczonych marynarzy. Cóż to?
Powstał z desek. Galeon mokry, i on przemoczony. Żadnej jednak dziury w pokładzie nie było, i ognia nie było, i proch nie wybuchł, i żagle przerwane nie były, i nawet bocianie gniazdo było na swym miejscu... A jednak coś się musiało stać!!! Rozcięty, mokry kontusz i żupan leżały parę metrów dalej - z płytkiej rany na piersi lała się mu krew. Na pokładzie też było jej dużo - mieszając się z pianą spadała w morze, zmywając po drodze plamy na burcie. Tylko kilku marynarzy ostało na statku - patrzeli w morze, krzyczeli desperacko, jakby za kimś. Marynarzy przykryły fale - to pewne. Cholera jasna, co się stało?
- Ha!
Poczuł jak nogi się pod nim uginają. Zemdlał.
Ku niezadowoleniu pana Huberta, Gdańszczanie nie przyjęli ochoczo wieści o konieczności pozyskania kolonizatorów dla Nowej Kurlandii. Królewicz wolał nie dociekać kto był temu winien - czy załoga która rozpowiadać poczęła niestworzone historie o statku, czyli on sam ściągając na statek siedmiu księży i każąc im odprawiać egzorcyzma, czyli też zwykła niechęć do opuszczania kraju wśród mieszkańców. Dość że siedział markotny w karczmie, popijając miód - jakże dawno nie miał go w ustach! Nie gadał, nie opowiadał, jeno czekał cudu w postaci jakiego człeka z fantazją, któremu morze by straszne nie było. I myślał sobie, że może inne porty Rzeczypospolitej znaczniejszą liczbę chętnych mu przysporzą.
Panu Hubertowi zdarzyło się nie raz i nie dwa podsłuchać rzędzenia marynarskiego, jawną kpiną wobec królewskiego syna, jako bojaźliwca przesądnego epatującego. Puszczał jednakże takie przytyki mimo uszu, bo i sam przecie swojej mizerii się hydził. Jako dnia każdego rankiem wstawano, śpiewano jutrznią, liny ciągnięto, pokład czyszczono, jeno za burtę już nie rzygano. Morze kołysało to mocniej, to słabiej, to znów ustawało całkiem i sam wiatr w żagle ledwo dawał radę posuwać pokaźny galeon - wtedy załoga brała się za wiosła. Ryk męskich gardeł zbrzydnąć już dawno wszystkim zdążył, nikt jednak nic czynić nie myślił aby umilić podróż. Żegluga żeglugą, nie zasię katedrą z chórami anielskimi - tak mawiano.
Jeden tylko pan Hubert ordynarność ową ganił, i miarkował, czyli co umyśli ciekawego.
Jakoż umyślił. Nikogo nie uprzedziwszy, wszedł którego dnia spokojniejszego pod pokład gdzie przy wiosłach jęczono na wzór wołoskich nieumarłych, i zakrzyknął:
- Ja was, psubraty, śpiewu dzisiaj nauczę, jakem szantymen!
I podjął zaraz głosem nie pięknym prawdzie, ale poczciwym i w rytm pracy się wpisującym:
January, galeonie stary!
Imię twe daje wiary,
Raz!
Że Neptun ni żaden morski czart
Przy statku hetmańskim nie jest wart
Heja!
Ni flachy gorzałki!
- I razem! - zakrzyknął pan Hubert
- Ni flachy gorzałki! - odwrzasnęła zdziwiona, ale zawsze odmianą jakąś ucieszona wioślarska kompania.
Wieje wiatr i żaden chwat
Nie myśli o sławie,
Joop!
Bo gdyś na morzu, chciałbyś sam
Pospać gdzieś na trawie.
A jak!
Res Publica za falami,
My tu społem z kudłaczami
Tęsknimy do pań...
I razem -
Tęsknimy do pań!
Panie, panie, nasze panie,
Z Litwy i z Korony!
Wiosłuj!
Czyli bindasz znowu stanie,
Wszak całkiem czerwony?
He-he...
Wszak całkiem czerwony!
Dobre, gładkie są z Corunny,
Słodkie są z Ovieda,
Raz!
Ale tutaj jest kapelan,
Ulżyć se nam nie da!
O nie!
Ulżyć se nam nie da!
Cóż dalej wyśpiewywano, to i przytaczać się nie godzi, przeto lepszą zda się mowa o rejsie samym.
Wczas popasu w Oviedo wybuchł mały skandal - czwórka ubogich mieszczan gdańskich postanowiła, iż weźmie na statek nierządne niewiasty z uboższych dzielnic Oviedo. Sprzeciwił się kapelan, sprzeciwił się i pan Hubert, a za nim co wierniejsi z załogi. Pijacka próba buntu została zduszona prędko - w końcu pan Hubert ostawił awanturników w rynsztoku z niezbożnym życzeniem:
- Idzcież do diabła!
Dalsza podróż bez większych przygód minęła - w jednakim biegu pracowano aż do wpłynięcia na wody Rzeczypospolitej.
Radość, spokój, całkowita ufność znajomym, spokojnym zwykle morzom zawróciła załodze w głowach. Na tych właśnie bowiem wodach, na Bałtyku poczciwym, uderzył po raz kolejny morski czart.
Była to noc, do Gdańska jeszcze pół dnia rejsu. Majtkowie spali na linach, tuman fale spowijał. Waliły właściwym sobie rytmem - raz za razem, mocno, acz bez wściekłości.
- Hej, kto widział? - rzucił nagle jeden z wachciarzy, poglądając ku żaglom.
Odpowiedzi nie otrzymał. Nie pozostał jednak niesłyszany. Nikt jednak na pokładzie nie miał ochoty wdawać się w nocne dysputy - zmęczenie dawało po sobie znać i całe szczęście, że wracali już do domu.
Słyszał go także pan Hubert, który zasnąć nie mogąc, spacerował po pomieszczeniach statku z lampionem. Coś go tknęło, gdy owo zapytanie doszło jego uszu, stąd wyszedł na pokład, wąsa podkręcił i rozejrzał się. Spokój. Nieroby drzemią, jak zwykle. Co uczciwsi pilnują, jak przystało. Ciemno.
- No, przetrzymajcie trochę! Dzień długi przed nami! - zawołał wesoło, nagłe uczucie sympatii poczuwszy wobec tych wszystkich załogantów; lubo gołociarzy, lubo brukowych, lubo chamów, ale dziś nade wszystko - kamratów. Zaśmiał się, odwrócił na pięcie i... zdębiał.
Karzeł jaśniał niebieskawo, patrzał mu prosto w oczy spod swojego kapelusza. Tego przeklętego kapelusza! Ubrany jak Szkot, z brodą plecioną warkoczami i paszczą nieludzką, raczej małpią. Stał uśmiechając się złośliwie, a nie mówiąc nic. Ćmił krótką faję, wolną dłoń na brzuchu trzymał. Niepodobny do żadnych duchów z morskich legend, a jednak wydał się panu Hubertowi tak straszliwym, że nie poruszył się ani o cal od kiedy go spostrzegł - tuż przed sobą! Nikt inny zaś szkockiego krzata nie widział.
Nagle znikł całkiem, w mgnieniu oka, ni śladu po sobie nie pozostawiając. Pan mat rozejrzał się jeszcze dokoła. Zali przywidzenie?...
ACH!
Upadł na ziemię oślepion błyskiem czerwonego pioruna, który walnął w szczyt masztu. Bocianie gniazdo - rozleciało się. Żagiel - rozerwan. Ciemność - jeszcze straszniejsza. Fale - waliły coraz mocniej. Ale nie to było najstraszniejsze.
Miast grzmotu błyskawicy, rozległ się szaleńczy śmiech zza chmur.
Sztorm to piękne zjawisko, przez poetów sławione w pieśniach kubryku - istny popis wojsk neptunowych. Kto znajdzie się na wojennym okręcie wczas sztormu - rozkoszą się napełni. Przez chwilę.
Kontusz i żupan pana Huberta społem przez ulewę i wielką, słoną falę zmoczone zostały. Czapka, którą miał na głowie, na pokładzie już się nie znajdowała. Krzyczał nie widząc niczego, nie słysząc niczego prócz śmiechu i szumu fal, a czując zimno, pieczenie soli w oczach i rękojeść pochwyconej instynktownie szabli. Leżał, gryząc deski pokładu, aż w pewnym momencie zapiekło go po twarzy, po rękach, po nogach - i duchota straszna go opanowała. Otworzył oczy. Czerń dymu i złociste płomienie. Był w płomeniach!
Powstał z chyżością młodzika, skoczył naprzód i czuł że ubiór jego cały, lubo mokry, jednak się pali, i to straszliwie! Nie bacząc na drogi pas i piękne zdobienia, ciął się szablą przez pierś, ból powstrzymując, ale zbawiając się płonących kleszczy, w jakich był uwięziony. Ogień za sobą pozostawiwszy, w skrwawionej koszuli, w nadfajczonych szarawarach, w butach stopionych z onucami biegł po pokładzie, nie wiedząc za co się wziąć, gdzie uciekać, kogo ratować. Do śmiechu i szumu fal dołączyły zewsząd okrzyki lamentacje marynarzy - niekiedy starszliwie urywane, jakby ktoś rozrywał nieszczęśnikom gardła. Ze sterburty wielka fala zatrząsła statkiem tak potężnie, że przechylił się okrutnie, maszt straciwszy. Pan Hubert rzucił się tedy na deski i chyba tylko dlatego nie wpadł w morze. Zaraz powstał, biegł chwilę przed siebie by zaraz znów upaść od uderzenia kolejnej fali. Teraz nie powstawał. Statek, co chwila zalewany, nie przestawał płonąć - rufa była stracona! I widział już jak płomienie znikają - ale nie zgaszone, lecz razem z deskami, zapadając się w piekielną, czarną dziurę.
Śmiech ustał, ale głos zjawy nie. Duch wyskoczył z cienia i zakrzyknął wrednie:
- Jużem mówił: Hajże! w wodę. Wy kochacie inną modę. Dziś zatem moda ognista - dalej, klaczy porywista!
- Hałła-hałła! - rozległo się jakby spod pokładu wraz ze rżeniem końskim. Pan Hubert słuchał, oglądał, czuł - nie wierzył, a jednak szlochał żałośnie i próbował klecić modlitwy.
- Dimitte nobis... pro peccatoribus... nunc et semper... et in hora saeculorum... Do diaska, proch!
I kula ognia wzniosła się ponad galeonem, a pan Hubert na chwilę stracił słuch zupełnie, i nic prócz ognia nie widział.
Ciemność. I szum fal. Mocnych, ale uspokajających się. I łopot żagli. I krzyki zrozpaczonych marynarzy. Cóż to?
Powstał z desek. Galeon mokry, i on przemoczony. Żadnej jednak dziury w pokładzie nie było, i ognia nie było, i proch nie wybuchł, i żagle przerwane nie były, i nawet bocianie gniazdo było na swym miejscu... A jednak coś się musiało stać!!! Rozcięty, mokry kontusz i żupan leżały parę metrów dalej - z płytkiej rany na piersi lała się mu krew. Na pokładzie też było jej dużo - mieszając się z pianą spadała w morze, zmywając po drodze plamy na burcie. Tylko kilku marynarzy ostało na statku - patrzeli w morze, krzyczeli desperacko, jakby za kimś. Marynarzy przykryły fale - to pewne. Cholera jasna, co się stało?
- Ha!
Poczuł jak nogi się pod nim uginają. Zemdlał.
Ku niezadowoleniu pana Huberta, Gdańszczanie nie przyjęli ochoczo wieści o konieczności pozyskania kolonizatorów dla Nowej Kurlandii. Królewicz wolał nie dociekać kto był temu winien - czy załoga która rozpowiadać poczęła niestworzone historie o statku, czyli on sam ściągając na statek siedmiu księży i każąc im odprawiać egzorcyzma, czyli też zwykła niechęć do opuszczania kraju wśród mieszkańców. Dość że siedział markotny w karczmie, popijając miód - jakże dawno nie miał go w ustach! Nie gadał, nie opowiadał, jeno czekał cudu w postaci jakiego człeka z fantazją, któremu morze by straszne nie było. I myślał sobie, że może inne porty Rzeczypospolitej znaczniejszą liczbę chętnych mu przysporzą.