Re: Przemytnicy
Napisane: 29 maja 2020, 23:38
W niedługą chwilę pan Hubert i jego załoga płynęli „Hardym” wzdłuż wybrzeża wyspy, kierując się na północ.
Tymczasowy kapitan statku przechadzał się po okręcie i oglądał go dokładnie. Szkuner - dziwna to rzecz, w Rzeczypospolitej zupełnie niewidziana a niesłychana. Tuszył, że ta nowinka pozwoli na zwycięstwo w starciu ze ściganą pinką.
Wypytał dokładnie wziętych ze sobą żołnierzy, którzy byli świadkami zatopienia okrętu z jeńcami, o wygląd okrętu wroga. Pinka miała być wcale spora. Deski niemal złociste, okucie zaś malowane czarno, bez śladu rdzy. Żagle białe, acz brzydko splamione; bandera bez wątpienia polska. Jeden tylko żołnierz, który zarzekał się że dzierżył wonczas perspektywę, podał kształt galionu na dziobie: ramię zbrojne w puginał.
Mijając santerskie porty, dopytywali o pinkę z puginałem. Tak odnaleźli statek w San Martin. Kotwicę rzucili o zmroku. Pan Hubert rozkazał stanowczo wszystkim pozostać na straży na szkunerze, sam wziął czterech żołnierzy i na ich czele, w czarnym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem zszedł na ląd by obejrzeć dyskretnie piracką pinkę.
W miarę jednak jak zbliżał się do okrętu, zdawało mu się że mgła miesza mu zmysły - choć nie była tej nocy wcale aż tak gęsta. Pinka była nie jedna, ale dwie!
Były łudząco do siebie podobne. Z pewnością musiały zostać wykonane w tym samym czasie, w tej samej stoczni, zapewne przez tych samych robotników. Jedyna różnica jaką udało mu się dostrzec w ciemności, były to galiony. Jeden z nich przedstawiał rękę lewą, drugi - prawą. Obie zbrojne w - jak wówczas myślał - puginały.
Nie zbliżał się zbyt blisko, obawiając się że zbrojni ludzie przyglądający się statkom mogą wydać się zbyt podejrzani. Dlatego wraz ze zwierzętami skierował się do doków.
Pod tawerną spotkali brodatego starca, siedzącego na ławce. Był trzeźwy i widocznie zainteresowany przybyszami.
- Powiedzcie, dobry człowieku - zwrócił się do niego gubernator w przebraniu poprzez żołnierza mówiącego po hiszpańsku. - Gdzie są kapitanowie tamtych łajb z puginałami?
- Z puginałami? - zdziwił się starzec. - Chyba nożami? Ja wiem, nie widać, panie kapitanie, nie złośćcie się na starego Dinerito...
A więc noże. Nie puginały. Pan Hubert spróbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o jakich był rozmawiał z wicekrólem. Dwa noże, to prawie... Nożyce!
- No więc, co z tymi szyprami? - ponaglił starca.
- A ja, panie kapitanie, to nie wiem czy mi wolno...
- Zadbamy o wasze bezpieczeństwo.
- Nie o to chodzi, panie kapitanie... Mówią mi Dinerito.
Wyciągnął zza płaszcza brzęczący mieszek i podał go starcowi. Ten zważył go w dłoniach i schował za pazuchę. Wstał z ławki i nic nie mówiąc wszedł do tawerny powolnym krokiem. Przez parę minut nie wracał, Pan Hubert polecił zatem żołnierzom dyskretnie wrócić na statek. Gdyby ktoś przypadkiem wyszedł z lokalu, zaraz wszczęłaby się awantura. Sam usiadł na ławce i czekał. W końcu Dinerito wyszedł, trzymając w dłoni butelkę rumu.
- Chyba bracia. Nie piją. Siedzą razem. Blondyni. Wszystko - szepnął. Te słowa pan Hubert był w stanie zrozumieć. Uśmiechnął się, ale za chwilę w łamanej hiszpańszcyźnie krzyknął:
- Z drogi, starcze! -
Pchnął go na ławkę i wszedł do tawerny.
Wolność, równość - tylko braterstwa brak, bo co jakiś czas słychać było rozmaite merdy, puty, szity, a nawet i irrumaby - choć co prawda przeplatane z pijackim rechotem. Zapach tytoniu, tutejszych trunków i nawet odrobiny womicyj dawały dość nieprzyjemny efekt, który oszałamiał jeszcze przed wejściem do tawerny. Były i kobiety - w odzieży jednak dobitnie pokazującej że skąpość i skromność nie zawsze idą w parze. Odwrócił wzrok od błyszczących od wylanego na nie piwa dekoltów.
Chyba nawet karczmarz był wstawiony, bowiem chwiał się przechodząc od stołu do stołu, upijając napitki z kufli, tak że po dotarciu ich do miejsca przeznaczenia pozostawało napitków ledwie na naparstek.
Dwaj bardzo podobni do siebie blondyni, ubrani schludnie acz bez zbędnej pompy, siedzieli trzeźwi i gadali o czymś. Wyraźnie bawiła ich cała sytuacja. Gdy starszy (jednak góra o trzy lata) naśmiewał się z leżącej obok na podłodze grubej córki jednego z kapitanów, młodszy spostrzegł nowego gościa. Szturchnął brata i wskazał mu przybysza.
Pan Hubert podszedł do jednego z pijanych jak bela kolonistów. Szarpnął go, podniósł, spoliczkował i zaczął targać do wyjścia, pokrzykując. Nie znał go zupełnie, ale nie obawiał się konsekwencyj - nikt zdawał się nie zważać na incydent, a sam bibosz balansował między glosolalią a ekstazą, tak że zapewne nawet nie czuł bólu dłoni nieznajomego. Pan Hubert jeszcze nim trochę potargał, aż w końcu rzucił w pierwszy lepszy krzak. Już miał odchodzić, gdy pomniał na miłość chrześcijańską.
Otarł twarz nieszczęśnika liśćmi krzaka, a następnie zaniósł na własnych barkach do najbliższego domu - drzwi były otwarte, więc właściciel musiał być personą albo bardzo gościnną, albo bardzo roztrzepaną. Jednemu bliźniemu sprawił więc przyjemne posłanie, drugiemu zaś przyjemność lubo braterską przestrogę.
Pan Hubert wrócił na statek, myśląc o dwóch nożach.
Res continuetur
Jeśli Pan Maurycy ma chęć, może kontynuować.
Tymczasowy kapitan statku przechadzał się po okręcie i oglądał go dokładnie. Szkuner - dziwna to rzecz, w Rzeczypospolitej zupełnie niewidziana a niesłychana. Tuszył, że ta nowinka pozwoli na zwycięstwo w starciu ze ściganą pinką.
Wypytał dokładnie wziętych ze sobą żołnierzy, którzy byli świadkami zatopienia okrętu z jeńcami, o wygląd okrętu wroga. Pinka miała być wcale spora. Deski niemal złociste, okucie zaś malowane czarno, bez śladu rdzy. Żagle białe, acz brzydko splamione; bandera bez wątpienia polska. Jeden tylko żołnierz, który zarzekał się że dzierżył wonczas perspektywę, podał kształt galionu na dziobie: ramię zbrojne w puginał.
Mijając santerskie porty, dopytywali o pinkę z puginałem. Tak odnaleźli statek w San Martin. Kotwicę rzucili o zmroku. Pan Hubert rozkazał stanowczo wszystkim pozostać na straży na szkunerze, sam wziął czterech żołnierzy i na ich czele, w czarnym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem zszedł na ląd by obejrzeć dyskretnie piracką pinkę.
W miarę jednak jak zbliżał się do okrętu, zdawało mu się że mgła miesza mu zmysły - choć nie była tej nocy wcale aż tak gęsta. Pinka była nie jedna, ale dwie!
Były łudząco do siebie podobne. Z pewnością musiały zostać wykonane w tym samym czasie, w tej samej stoczni, zapewne przez tych samych robotników. Jedyna różnica jaką udało mu się dostrzec w ciemności, były to galiony. Jeden z nich przedstawiał rękę lewą, drugi - prawą. Obie zbrojne w - jak wówczas myślał - puginały.
Nie zbliżał się zbyt blisko, obawiając się że zbrojni ludzie przyglądający się statkom mogą wydać się zbyt podejrzani. Dlatego wraz ze zwierzętami skierował się do doków.
Pod tawerną spotkali brodatego starca, siedzącego na ławce. Był trzeźwy i widocznie zainteresowany przybyszami.
- Powiedzcie, dobry człowieku - zwrócił się do niego gubernator w przebraniu poprzez żołnierza mówiącego po hiszpańsku. - Gdzie są kapitanowie tamtych łajb z puginałami?
- Z puginałami? - zdziwił się starzec. - Chyba nożami? Ja wiem, nie widać, panie kapitanie, nie złośćcie się na starego Dinerito...
A więc noże. Nie puginały. Pan Hubert spróbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o jakich był rozmawiał z wicekrólem. Dwa noże, to prawie... Nożyce!
- No więc, co z tymi szyprami? - ponaglił starca.
- A ja, panie kapitanie, to nie wiem czy mi wolno...
- Zadbamy o wasze bezpieczeństwo.
- Nie o to chodzi, panie kapitanie... Mówią mi Dinerito.
Wyciągnął zza płaszcza brzęczący mieszek i podał go starcowi. Ten zważył go w dłoniach i schował za pazuchę. Wstał z ławki i nic nie mówiąc wszedł do tawerny powolnym krokiem. Przez parę minut nie wracał, Pan Hubert polecił zatem żołnierzom dyskretnie wrócić na statek. Gdyby ktoś przypadkiem wyszedł z lokalu, zaraz wszczęłaby się awantura. Sam usiadł na ławce i czekał. W końcu Dinerito wyszedł, trzymając w dłoni butelkę rumu.
- Chyba bracia. Nie piją. Siedzą razem. Blondyni. Wszystko - szepnął. Te słowa pan Hubert był w stanie zrozumieć. Uśmiechnął się, ale za chwilę w łamanej hiszpańszcyźnie krzyknął:
- Z drogi, starcze! -
Pchnął go na ławkę i wszedł do tawerny.
Wolność, równość - tylko braterstwa brak, bo co jakiś czas słychać było rozmaite merdy, puty, szity, a nawet i irrumaby - choć co prawda przeplatane z pijackim rechotem. Zapach tytoniu, tutejszych trunków i nawet odrobiny womicyj dawały dość nieprzyjemny efekt, który oszałamiał jeszcze przed wejściem do tawerny. Były i kobiety - w odzieży jednak dobitnie pokazującej że skąpość i skromność nie zawsze idą w parze. Odwrócił wzrok od błyszczących od wylanego na nie piwa dekoltów.
Chyba nawet karczmarz był wstawiony, bowiem chwiał się przechodząc od stołu do stołu, upijając napitki z kufli, tak że po dotarciu ich do miejsca przeznaczenia pozostawało napitków ledwie na naparstek.
Dwaj bardzo podobni do siebie blondyni, ubrani schludnie acz bez zbędnej pompy, siedzieli trzeźwi i gadali o czymś. Wyraźnie bawiła ich cała sytuacja. Gdy starszy (jednak góra o trzy lata) naśmiewał się z leżącej obok na podłodze grubej córki jednego z kapitanów, młodszy spostrzegł nowego gościa. Szturchnął brata i wskazał mu przybysza.
Pan Hubert podszedł do jednego z pijanych jak bela kolonistów. Szarpnął go, podniósł, spoliczkował i zaczął targać do wyjścia, pokrzykując. Nie znał go zupełnie, ale nie obawiał się konsekwencyj - nikt zdawał się nie zważać na incydent, a sam bibosz balansował między glosolalią a ekstazą, tak że zapewne nawet nie czuł bólu dłoni nieznajomego. Pan Hubert jeszcze nim trochę potargał, aż w końcu rzucił w pierwszy lepszy krzak. Już miał odchodzić, gdy pomniał na miłość chrześcijańską.
Otarł twarz nieszczęśnika liśćmi krzaka, a następnie zaniósł na własnych barkach do najbliższego domu - drzwi były otwarte, więc właściciel musiał być personą albo bardzo gościnną, albo bardzo roztrzepaną. Jednemu bliźniemu sprawił więc przyjemne posłanie, drugiemu zaś przyjemność lubo braterską przestrogę.
Pan Hubert wrócił na statek, myśląc o dwóch nożach.
Res continuetur
Jeśli Pan Maurycy ma chęć, może kontynuować.